Mój artykuł dla Prestiż magazyn szczeciński 187 (marzec 2024)
Wenezuela jest jednym z najbardziej zasobnych w bogactwa naturalne krajów na świecie, dla którego potężne złoża ropy naftowej i złota okazały się przekleństwem. Niegdyś jedno z najbogatszych państw na kuli ziemskiej, za sprawą wielu fatalnych decyzji rządzących nim polityków znalazło się na skraju przepaści i padło ofiarą największego kryzysu gospodarczego w dziejach. Kiedy w 2013 roku prezydentem Wenezueli został Nicolás Maduro, inflacja sięgająca kilku milionów procent, głód, wszechobecne bezprawie oraz wysoka przestępczość zmusiły ponad 6 milionów obywateli do poszukiwania lepszego życia poza granicami kraju. Na wiele lat Wenezuela zniknęła z podróżniczych bucket lists, jednak powoli na nowo inwestuje w turystykę, goszcząc każdego dnia przybyszy z najróżniejszych zakątków globu. Wita ich zazwyczaj w owianej złą sławą stolicy Caracas, podczas gdy swój prawdziwy urok skrywa tam, gdzie nie docierają żadne drogi. Jaka jest Wenezuela bez duszących oparów nieprzepalonego paliwa, rządowych budynków otoczonych kordonem wojska oraz wszechobecnej policji? Jest piękna i przede wszystkim – bezpieczna.

Podróż do maleńkiej wioski Canaima znajdującej się w stanie Bolívar we wschodniej części kraju rozpoczynam na lotnisku w Caracas, które przypomina bunkier udekorowany kolorowymi witrażami i mozaikami. Wsiadam w samolot narodowego przewoźnika Conviasa Airlines i po godzinie docieram do celu, pamiętając, że to jedyny środek transportu dostarczający tutaj ludzi i wszelkie towary, który na podziurawionym pasie startowym wybudowanym gdzieś w środku dżungli pojawia się tylko w czwartki i niedziele. Canaima otoczona rzekami i nieprzeniknionym lasem deszczowym wita mnie bajkową laguną strzeżoną przez trzy wysokie palmy, które według lokalnej legendy pojawiły się na brzegu po tym, jak pewnego dnia z wioski zniknęły trzy najpiękniejsze dziewczyny. Ten odosobniony fragment kraju zamieszkują Indianie Pemon stanowiący czwartą pod względem liczebności rdzenną społeczność w Wenezueli, którzy utrzymują się przede wszystkim dzięki turystyce.
Brak utwardzanych dróg oraz konieczność dostania się do miejscowości samolotem zapewniają im bezpieczeństwo i spokój, gdyż jak mówią: „Tam, gdzie są drogi, jest problem z przemytem narkotyków. Tutaj nie ma narkotyków, bo nie ma, jak ich dowieźć”. Canaima wypełniona śmiechem dzieci grających w piłkę, pomarańczowym kurzem wirującym w powietrzu oraz szumem wodospadów wpadających do laguny jest bramą Parque Nacional Canaima, szóstego pod względem wielkości parku narodowego na świecie. Znajduje się on na terenie Wyżyny Gujańskiej i wyróżnia się niezwykłymi formacjami skalnymi nazywanymi tepuy, które w lokalnym języku oznaczają dom bogów i dzięki swojej niedostępności, uznawane są przez Indian Pemon za miejsca święte. W lokalnej łodzi zwanej curiara, która niepokojąco szybko nabiera wody, ruszam z moim przewodnikiem w kierunku wodospadów Ucaima i Golondrina. Przechodzę po mokrych skałach za ścianą wody, centymetry od żywiołu tak silnego, że jeden nieodpowiedni ruch mógłby pozbawić mnie życia w kilka sekund i wspinam się na szczyt wodospadów, gdzie pozostawiam cały znany mi świat, na czele z zasięgiem sieci komórkowej. Wsiadam w drugą, także przeciekającą łódź i docieram do obozu, gdzie po szybkiej kąpieli w jednej z małych lagun w towarzystwie świetlików i nieznośnie kąsających muszek puri-puri spędzam noc w hamaku, nie wiedząc jeszcze, że kolejny dzień wyprawy w górę rzek Carrao i Churun okaże się sprawdzianem wytrwałości. Dotkliwy upał nieznośnie wydłuża każdą minutę, stwarzając wrażenie całkowitego zatrzymania czasu, a bezlitosne słońce ignoruje krem z filtrem, niebezpiecznie szybko rozgrzewając skórę.





Kiedy mija ósma godzina wymagającej przeprawy i pokonanie najtrudniejszego odcinka na trasie liczącej 73 km staje pod znakiem zapytania, przewodnicy z ogromną niechęcią podejmują się przerzucenia większych kamieni na bok, by wydostać łódź z pułapki. Indianie Pemon żyją w harmonii i zgodzie z naturą. Wykorzystują dary przyrody z największym szacunkiem, a na zwierzęta polują wyłącznie po wcześniejszym przeproszeniu za swój czyn bogów i wszelkich istot zamieszkujących dżunglę. Naruszając koryto rzeki liczą się z tym, że wywołają gniew duchów, które swoje niezadowolenie okazują ponurymi grzmotami niosącymi się złowrogo ponad lasem. Indianie Pemon, podobnie jak pozostałe plemiona zamieszkujące północno-wschodnią część Amazonii, nie wierzą w naturalną śmierć i winą za odebranie życia obarczają złego ducha znanego jako Kanaima. Przyjmuje on różne formy, zmieniając się w żądnego krwi jaguara, skrywającego w zaroślach jadowitego węża, spadający odłamek skalny, trującą roślinę łudząco podobną do tej, jaka może uratować życie, chorobę czy silny prąd rzeki wywracający niespodziewanie wąską łódź. Przewodnicy opowiadają mi, jak czasami zagubiony podmuch wiatru przemyka zbyt blisko nich, niosąc ze sobą nieprzyjemne uczucie chłodu, płomień w ognisku przygasa, nie chcąc rozbłysnąć z pełnią siłą na nowo lub szelest liści zmienia się w cichy szept, wywołując niepokój w całym obozowisku.


Ich negatywne odczucia zwiększają się wraz ze zbliżaniem do pewnej szczególnej góry – Auyán-tepui, której nazwa w języku Pemon oznacza dom diabła. To właśnie ta góra jest sercem Parku Narodowego Canaima i domem dla najwyższego wodospadu na Ziemi. Kerepakupai Merú znany lepiej jako Salto Angel lub Angel Falls ma 979 metrów wysokości, a popularną nazwę zawdzięcza amerykańskiemu lotnikowi Jimmiemu Angelowi, który w 1933 roku przypadkowo natrafił na ten potężny wodospad, kiedy lecąc między górami swoim samolotem El Rio Caroni poszukiwał rudy złota. Trasę wiodącą do laguny Salto Angel, jaką obecnie przemierzają podróżnicy z całego świata, wytyczył w 1949 roku łotewski odkrywca Aleksandr Laime wraz z amerykańską fotoreporterką Ruth Robertson oraz dziesięcioma śmiałkami z plemienia Kamarakoto. Dopiero po tym wydarzeniu pozostali Indianie odważyli się przekroczyć rzekę, by ujrzeć wodospad z bliska, gdyż ogromny respekt i lęk przed tajemniczymi stworzeniami, jakie mają zamieszkiwać szczyt Auyán-tepui, nie pozwalał im zbliżać się do kaskady Kerepakupai. Gdy dzień zbliża się ku końcowi, cichy pomruk przetacza się ponad drzewami, niosąc ze sobą tropikalny deszcz. Wystarczy zaledwie chwila, aby wąska, płytka rzeka stała się groźna i całkowicie nieprzewidywalna, a ostrożność Indian podczas nawigowania po jej ostrych zakrętach zwiększyła się jeszcze bardziej. Kiedy docieramy do Canaimy, w miejscowym centrum kultury zajadam się lokalnym przysmakiem – sucharami z manioku z dodatkiem piekielnie ostrego sosu z termitów i słucham, jak dzieci z Canaima Indigenous Youth Orchestra śpiewają o historii, kulturze i wierzeniach swojego plemienia, wspominając także o nieprawdopodobnej przyrodzie, jaka ich otacza.








Pojawiam się ponownie na nieprzyjemnie kanciastym lotnisku w Caracas, gdzie wsiadam w mającego trzydzieści pięć lat Boeinga 737, któremu na szczęście nadal zgadza się bilans udanych startów i lądowań. Lecę do miasta Barquisimeto położonego w górach Cordillera de Merida, skąd czeka mnie jeszcze pięciogodzinna przejażdżka autem przerywana nieustannie przez średnio rygorystyczne kontrole drogowe. Przy każdej z nich, a doliczyłam się prawie trzydziestu, mój kierowca niedbale pokazuje swoje dokumenty, podczas gdy znużeni policjanci nawet ich nie sprawdzają, machając od niechcenia ręką, by jechać dalej. Przez stan Apure pełen araguaney, czyli narodowych drzew Wenezueli o pięknych, żółtych kwiatach przepływa rzeka Apure, za którą rozpościerają się Los Llanos – ogromne równiny zajmujące prawie 1/3 powierzchni kraju. Morze zielonej trawy ciągnącej się aż po kraniec nieba jest domem dla kowbojów zwanych Llaneros, którzy od kilkunastu pokoleń hodują bydło na rozległych obszarach znanych jako hatos, założonych pierwotnie przez jezuickich kolonistów w połowie XVI wieku. Na niezwykłą kulturę Llaneros, w których żyłach płynie mieszanka indiańskiej, europejskiej oraz afrykańskiej krwi, składają się kurz, konie, taniec i muzyka. Kiedy zarówno wymagająca praca przy bydle, jak i krótka drzemka w kolorowym hamaku zawieszonym w cieniu rozłożystych drzew dobiegają końca, równiny wypełniają się dźwiękami Música Llanero znanej także jako joropo. Piosenki opowiadające o llanos i zwierzętach, które je zamieszkują, pracy przy bydle, koniach oraz wielkiej miłość do przyrody połączone z dynamicznym tańcem do dźwięków marakasy, harfy oraz gitary cuatro są nieodłącznym elementem kulturowym całej Wenezueli i stanowią obowiązkowy punkt dnia każdego Llanero.

Wraz z jednym z ranczerów wyruszamy na końskich grzbietach przed siebie, bez określonego celu czy kierunku. Wiem, że gdzieś w lśniącej od południowego słońca wodzie czają się anakondy oraz kajmany, jednak wibracje i hałas, jakie wywołują maszerujące konie skutecznie zniechęcają je do ataku. Na horyzoncie dostrzegam małe, białe punkty – to bydło należące do liczącego blisko piętnaście tysięcy sztuk stada, podczas gdy tuż obok mnie plączą się kapibary, wyraźnie niezadowolone, że wraz ze swoim rumakiem przeszkodziłam im w leżakowaniu na środku drogi. Moją podróż do krainy kowbojów kończę po zachodzie słońca, przy piosenkach opowiadających o pięknie llanos i tańcach trwających aż do północy.
Wenezuela od lat jest zanurzona w głębokim kryzysie, który wywołał ogromną falę przestępczości w kraju, jednak z dala od dużych miast, tam, gdzie nie ma wojskowych aut i polityków pragnących nieograniczonej władzy, nie czułam żadnego zagrożenia. W dżungli nad moim bezpieczeństwem czuwali Indianie Pemon, którzy nieustannie pilnowali, aby nie dopadła mnie Kanaima, podczas gdy na bezkresnych równinach kowboje nucący wesołe piosenki upewniali się, gdzie stawiam swoje kroki, żebym nie natrafiła na ukrytą w błocie anakondę lub żadnego krokodyla. Zarówno Los Llanos, jak i lasy deszczowe Wyżyny Gujańskiej są domem wspaniałych ludzi o wielkim uśmiechu i fascynującej kulturze, którzy chętnie dzielą się z przyjezdnymi swoim wyjątkowym stylem życia.

Wskazówki dotyczące wyjazdu do Wenezueli
- Naucz się podstaw hiszpańskiego, pobierz na telefon translator i przygotuj się na wspaniałą przygodę.
- Weź ze sobą krem z filtrem i aplikuj go tak często, jak się tylko da. Słońce tutaj pali skórę w ciągu kilku minut i nie ważne czym ją przykryjesz – w środku dżungli, płynąc ósmą lub dziewiątą godzinę łodzią w pełnym słońcu, będziesz mieć ochotę umrzeć z przegrzania i od podrażnionej skóry.
- Ani mugga, ani inne środki przeciwko owadom nie odstraszą muszek puri-puri. Podobne do naszych meszek, tną skórę jak żyletka, a ślad po ich ukąszeniach zostaje na długo i wolno się goi.
- Jeśli będziesz mieć możliwość, wykąp się wieczorem w rzece. Szum wody, znikająca powoli w mroku struga najwyższego wodospadu na Ziemi i setki świetlików fruwających dookoła sprawią, że nigdy tego nie zapomnisz.
- Koniecznie zjedz arepę – małą, puszystą tortillę oraz spróbuj indiańskiej kuchni. Pieczone mrówki i sos z czerwonych termitów są naprawdę smaczne!
- Przygotuj się na ciągłe kontrole drogowe, inspekcję Interpolu i mnóstwo pytań na lotnisku w Caracas. Wenezuela znajduje się w szponach dyktatury Maduro, z której na chwilę obecną nie ma jak się wydostać, co negatywnie wpływa na możliwość swobodnego podróżowania do tego wspaniałego kraju.










