Uzbekistan, Karakałpacja i Tadżykistan – znikający świat

Mój artykuł dla Prestiż magazyn szczeciński 199 (październik 2025)

Podróż przez kraje byłego bloku wschodniego to wyprawa w czasie, która niesie ze sobą wiele niezapomnianych doświadczeń. Niektóre z nich, absurdalne w całej swojej okazałości, wywołują uśmiech na mojej twarzy jeszcze długo po tym, jak swoją niecodzienną formą ubarwiły otaczającą mnie rzeczywistość. Wdychając toksyczny pył w miejscu, którego nazwę mało kto kiedykolwiek słyszał, dotarłam na koniec świata, a część mojej przygody, choć miała miejsce na Ziemi, poprowadziła mnie także prosto do gwiazd.

Wszystkie postsowieckie kraje łączy pewien szczególny element – kosmos. To właśnie on stał się w trakcie zimnej wojny miejscem zaciętej walki pomiędzy komunizmem a kapitalizmem oraz polem technologicznej i ideologicznej bitwy, którą jako pierwszy, ku wielkiemu zdziwieniu Zachodu, wygrał Związek Sowiecki. W 1957 roku ZSRR jako pierwszy umieścił w kosmosie satelitę, a pojawienie się w przestrzeni pozaziemskiej srebrzystej kuli o nazwie Sputnik zachwiało amerykańską pewnością siebie i było zaledwie wstępem do ciosu, jaki spadł na USA 4 lata później. Z kosmodromu Bajkonur znajdującego się na terenie Kazachstanu Jurij Gagarin jako pierwszy człowiek ruszył w swoją podróż do gwiazd, co uczyniło Związek Sowiecki niekwestionowanym pionierem w eksploracji kosmosu. Pozaziemska rywalizacja pomiędzy dwoma supermocarstwami stała się dla ZSRR potężnym narzędziem do szerzenia propagandy, dlatego kosmonauci zaczęli spoglądać na swoich rodaków niemal na każdym kroku: w wersji mini ze słynnych przypinek upamiętniających dokonania dzielnych lotników i inżynierów oraz w wersji maxi – z wielobarwnych mozaik umieszczanych na ścianach budynków, które stanowiły odpowiednio duże płótno dla ukazania sowieckich idei, wartości i jedynej „słusznej” wizji świata. W poszukiwaniu tego, co pozostało po fascynacji kosmicznym wyścigiem w byłych republikach ZSRR dotarłam do stolicy Uzbekistanu, Taszkentu, gdzie kilka metrów pod ziemią wybrałam się w krótką podróż poza naszą planetę.

Na stacji metra Kosmonavtlar przywitał mnie mrok i cichy brzęk jasnozielonych, szklanych płytek imitujących Drogę Mleczną, które zawieszone gęsto nad całym peronem, drgały od pędu wjeżdżających kolejek niczym gwiazdy na niebie. Z niebieskich paneli ściennych przypominających ziemską atmosferę zerkali na mnie Jurij Gagarin, Valentina Tereshkova – pierwsza kobieta w kosmosie oraz Siergiej Korolow, inżynier i twórca rakiety Sputnik 2, która wyniosła na orbitę pierwszego czworonoga – Łajkę. Szklane filary oświetlone surowo przez okrągłe lampiony oraz wiatr złowrogo dudniący w tunelach metra zrobiły na mnie wielkie wrażenie, a zwyczajne oczekiwanie na biało-niebieski wagonik zmieniło się w krótką wizytę na sowieckiej stacji kosmicznej. Większość stacji tutejszego metra, które jak przystało na realia zimnej wojny zaprojektowano „przy okazji” jako schrony przeciwatomowe, przyozdobiona jest socrealistycznymi polichromiami, jakich pozazdrościć może nawet moskiewskie metro. Stacja Abdulla Qodiri z delikatnymi witrażami przywodzi na myśl Baśnie tysiąca i jednej nocy, niebieskie kopuły nad Alisher Navoi przypominają bogato zdobione madrasy rozsiane po Jedwabnym Szlaku, Mustaqilik Maydoni ozdobiona jest potężnymi, szklanymi żyrandolami jak piękna sala balowa, natomiast geometryczne wzory stacji Beruniy wyglądają jak wyposażenie nowoczesnego, dźwiękoszczelnego pomieszczenia.

Po zobaczeniu z bliska sowieckiej wersji kosmosu dostępnej dla tych, którzy nie zostali astronautami, wyruszyłam w długą na ponad tysiąc kilometrów podróż na zachód. Tutejsze autostrady usiane są dziurami o rozmaitych kształtach, a przy tych największych zaopatrzyć się można w narodowe dobro Uzbekistanu – arbuza. Każdy kęs dorodnego owocu wycenionego na niecałe 3 zł i krojonego na pace starej ciężarówki czymś pomiędzy maczetą a tasakiem z powodzeniem łagodził stres związany z przebywaniem na drodze z uzbeckimi kierowcami. Największy postrach sieją tutaj busy, które wyprzedzają inne pojazdy w najmniej oczekiwanym momencie i nie spieszą się z powrotem na własny pas ruchu. Drugą atrakcją podczas trwającej blisko dziesięć godzin przejażdżki okazało się poszukiwanie samochodów w kolorze innym, niż srebrny lub biały. Kiedy Chevrolet rozpoczął produkcję swoich aut na terenie Uzbekistanu, władze utrudniły import pojazdów poprzez ustanowienie wysokiego cła oraz konieczność wykonania kosztownych badań technicznych, przez co mieszkańcom kraju nie pozostało nic innego, niż Chevrolet w dwóch podstawowych kolorach. Co pewien czas na pasie ruchu pojawia się policjant, który gestem nieznoszącym sprzeciwu odsyła losowo wybranych kierowców na pobocze. Gdy wreszcie pada kolej na mnie i mojego towarzysza, co stanowi trzecią atrakcję ubarwiającą naszą podróż, funkcjonariusz zamiast dokumentów oczekuje wyjścia z samochodu i wykonania kilku skłonów, pajacyków oraz wymachów rękoma – wszystko po to, żeby znużony prostą drogą kierowca nie zasnął w trakcie jazdy.

Jestem pewna, że nigdy nie zapomnę widoku dorosłych mężczyzn gimnastykujących się przy autostradzie pod bacznym okiem policjantów. Kiedy ciągnące się po horyzont pola bawełny ustąpiły miękkim wydmom wpadającym ukradkiem na drogę, znalazłam się na terenie Karakałpacji. Czyli właściwie…gdzie? Karakałpacja to autonomiczny region na samym krańcu Uzbekistanu, w którym znajduje się koniec świata – miejsce, gdzie Matka Natura przegrała walkę z człowiekiem. Jezioro Aralskie położone na granicy Uzbekistanu i Kazachstanu, niegdyś tak wielkie, że nazywano je morzem, pełne było pięknych plaż i słynęło ze swoich wód obfitujących w ryby. W latach 30. XX wieku stało się bohaterem smutnej opowieści o ignorancji oraz chęci ulepszania przyrody, gdy sowiecki rząd postanowił przemienić półpustynne tereny Uzbekistanu w pola bawełny, co wymagało przekierowania biegu potężnych rzek Syr-Daria i Amur-Daria, by nawodnić olbrzymie połacie wyschniętej ziemi. Woda z nieprawidłowo wykonanych kanałów irygacyjnych wsiąkała bezpowrotnie w glebę lub parowała, nie docierając do upraw „białego złota”, a Jezioro Aralskie pozbawione swoich naturalnych źródeł wody zaczęło się stopniowo kurczyć. Wraz z kierowcą w niezawodnej Toyocie, w której pasy nie są nikomu do niczego potrzebne, ruszyłam w kierunku tego, co pozostało po niegdyś czwartym największym jeziorze na świecie. Przez pierwszą godzinę jazdy dziury na drodze nie robiły na mnie wrażenia, lecz po drugiej zaczęłam je mocno odczuwać.

Po trzeciej godzinie udało mi się wyszarpać ukryty za kanapą pas, by chociaż trochę ograniczył wstrząsy, jakim ulegało moje ciało. Po czwartej godzinie przyszło zmęczenie, a kilkunastosekundowe drzemki zamiast dawać ukojenie, odbierały mi coraz więcej energii. Po siódmej godzinie w tle zaczęła majaczyć cienka, błękitna linia wyglądająca jak bajkowa laguna, która z bliska okazała się być jedynie pozbawioną życia substancją odbijającą kolor nieba. Gdy jezioro zaczęło się zmniejszać, nastąpił gwałtowny wzrost zasolenia wody, co spowodowało śmierć wszystkich ryb i przyczyniło się do całkowitego załamania przemysłu przetwórstwa rybnego. To właśnie w miejscowości Moʻynoq oddalonej obecnie od bagnistego brzegu o aż 100 km w piachu pogrzebane są łodzie rybackie, które stanowią symbol ludzkiej pychy, jaka doprowadziła do największej katastrofy ekologicznej na świecie. Wysychające jezioro zaczęła zastępować pustynia Aral-kum, a piach przepełniony pestycydami, jakie niegdyś wpływały do zbiornika, w formie burz pyłowych niesie się z wiatrem setki kilometrów dalej, powodując u mieszkańców regionu przewlekłe choroby układu oddechowego. Kiedy nadszedł długo wyczekiwany moment opuszczenia samochodu, świat chwilowo nie był taki sam. Żadna komórka mojego ciała wprawiona w ruch przez nieustanne trzęsienie trwające 17 ostatnich godzin nie potrafiła się uspokoić. Trzęsły mi się ręce, trzęsły mi się nogi, organy jakby zmieniły swoje położenie, a poziom koncentracji spadł do zera. Po trzech kolejnych godzinach jazdy znalazłam się w hotelu. Akurat tego dnia nie było w nim wody, więc toksyczny kurz musiałam zmyć z siebie wodą pitną z ostatniej butelki, jaką miałam.

Po ponownym pokonaniu blisko tysiąca kilometrów dotarłam do granicy kraju w pobliżu miasta Panjakent. Gdy myślałam, że nie ma nic gorszego, niż biały bus pędzący na czołówkę kilkanaście razy dziennie, przekroczyłam granicę z Tadżykistanem. Okazało się, że jednak może być gorzej. Po ustaleniu z lokalnym kierowcą kwoty 20 dolarów za ponad czterogodzinną trasę wiodącą przez góry, ruszyłam do stolicy kraju, Duszanbe. Żaden z czterech pasażerów nie był w stanie nawiązać rozmowy, niecierpliwie wyczekując 175 kilometra drogi. To właśnie tam, na wysokości 2700 metrów n.p.m. znajduje się owiany złą sławą tunel Anzob. Choć ma zaledwie 5 km długości i znacząco skraca drogę przez tadżyckie góry, nie posiada nic – nawierzchni, pobocza, oświetlenia ani wentylacji, przez co nazywany jest także tunelem śmierci. Po pierwszym kilometrze ciemność rozjaśnił błysk lampy zbliżającej się szybko do maski naszego auta – to tylko inny kierowca, który w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie wyprzedzał inne samochody. Odległości między pojazdami? Tutaj to zbędny luksus. Po wyjechaniu z tunelu pasażer siedzący z przodu głośno wypuścił powietrze, schował drobne koraliki, jakie nerwowo ściskał przez ostatnie 3 godziny, a swobodne rozmowy pełne śmiechu i opowieści o różnicach kulturowych trwały aż do końca przejażdżki. W Tadżykistanie nie istnieje coś takiego, jak pierwszeństwo pieszego. Owszem, na ulicach znajdują się wyznaczone przejścia, jednak obecność kogokolwiek na białych pasach natychmiast drażni lokalnych kierowców, którzy widząc człowieka przyspieszają, trąbią i wymachują nerwowo rękoma. W drodze do wysokiej na 304 metry zapory Nureckiej będącej drugim największym tego typu obiektem na świecie zauważyłam zadziwiającą zasadę funkcjonującą w kodeksie pieszych: bezpieczeństwo na drodze gwarantuje stanie na każdej linii, nawet tej oddzielającej pasy ruchu i nawet wtedy, gdy w każdą stronę jadą rozpędzone samochody. Spacerując po Duszanbe co kilka kroków odnajdowałam kolorowe mozaiki, a na jednej z nich, przy boku samego Awicenny uznawanego za najwybitniejszego uczonego w dziejach, odnalazłam sowieckich kosmonautów unoszących dumnie ręce w kierunku gwiazd.

Tę niezwykłą, długą na tysiące kilometrów podróż skończyłam z miseczką lodów bananowych w legendarnej herbaciarni Rohat, której nazwa w języku tadżyckim oznacza odpoczynek. Choć otwarta na miasto sala pełna białych filarów, kryształowych żyrandoli i krzesełek wyglądających, jakby były utkane z koronki stanowiła ulubiony punkt spotkań oraz symbol miasta, legła niedawno w gruzach, ustępując miejsca nowoczesnym budynkom. W dawnych republikach ZSRR sowiecka sztuka i architektura nieustannie wymazywane są z przestrzeni miejskiej, przez co podróż w czasie do tej specyficznej epoki skraca się bezpowrotnie każdego dnia.

Wskazówki dotyczące podróży do Uzbekistanu
i Tadżykistanu

  1. W Uzbekistanie możesz przemieszczać się komfortowo pociągiem, który mknie przez kraj z prędkością ponad 200km/h, ale wtedy ominie Cię gimnastyka z policjantami i najlepsze arbuzy na świecie.
  2. Przygotuj się na czysty hardcore na drodze. Uzbeccy kierowcy mają nerwy ze stali, a unikanie zderzenia czołowego w ostatnim momencie to po prostu ich sposób codziennej jazdy.
  3. W Uzbekistanie spotkasz się ze stosunkowo niskimi cenami produktów i usług, ale nie określiłabym ich tanimi. Tanio jest w Tadżykistanie, gdzie kolacja w wykwintnej restauracji w centrum miasta kosztuje mniej, niż 30 zł.
  4. Wyprawa nad Jezioro Aralskie jest wyczerpująca. Weź przekąski, dużo wody i przygotuj się na nieustanne trzęsienie. Weź też ze sobą maseczkę przeciwpyłową, bo możesz trafić na silny wiatr. Toksyczny pył raczej nie jest czymś, co chcesz wdychać.
  5. Mieszkańcy obydwu tych państw są sympatyczni i pomocni. Ich nastawienie do Ciebie zmienia się dopiero wtedy, gdy chcesz przejść przez ulicę.
  6. Przejście graniczne jest szybkie, miłe i bezproblemowe. Nie musisz szukać kierowców, którzy zawiozą Cię dalej – to oni znajdą Ciebie w mniej, niż 30 sekund.

error: Content is protected !!